Wakacje Służby Liturgicznej – Pojezierze Lubuskie 2011

W tym roku postanowiliśmy po raz kolejny pojechać do jednego z najczęściej odwiedzanych przez nas miejsc: do Trzciela. Ta miejscowość cieszy się wciąż pewnym uznaniem i sentymentem wśród ministrantów. Czego nie jestem w stanie zrozumieć, chociaż byłem tam aż 3 razy…

W środę 6 lipca ekipa wyjazdowa zebrała się w liczbie 27 osób: 20,5 uczestnika, 5,5 kadry, oraz kierowca. Okazał się nim pan Józef Bednarek, który swoim słynnym autokarem «PKS Bełchatów» pewnie miał nas wieźć do Trzciela, a potem po jego okolicach – tak samo jak 6 i 9 lat temu. Wśród uczestników gościliśmy 2 osoby spoza naszego grona, które jednak dosyć szybko zaaklimatyzowały się w naszym towarzystwie. I w tym nielicznym, acz ślicznym  zespole wyruszyliśmy w drogę o godzinie 8.00. Wyjazd był obfity w różne przygody i wydarzenia, które trudno było dokładnie zapamiętać, a co dopiero równie dokładnie zrelacjonować. Opiszę więc dwie nasze wyprawy, które szczególnie zasługują na uwagę. Już na początku wybraliśmy się na trasę pieszą, która biegła przez rezerwat przyrody «Buki nad jeziorem Lutomskim». Szlak, którym się poruszaliśmy, od samego początku budził pewne podejrzenia, nie był on bowiem szczególnie uczęszczany. Ścieżka – jak to w rezerwacie – była zawalona różnymi pniami i drzewami, które trzeba było mniej lub bardziej sprytnie pokonywać. Czekała nas jednak przeszkoda, której się nikt nie spodziewał… Z powodu różnej wypadkowej prędkości i trudności terenowych, grupa podzieliła się na 2 części, poruszające się w pewnym odstępie od siebie. Jest to bardzo typowe zjawisko na różnego rodzaju wycieczkach, ale tym razem niosło dla osób szybciej idących pewne korzyści. Nagle bowiem z tyłu dało się słyszeć hałas, panikę i krzyki, a zwłaszcza jeden, informujący o zagrożeniu: osy! Wszyscy przyspieszyli, ale biegnący z tyłu byli na przegranych pozycjach. Kilkaset metrów dalej ekipa była już względnie bezpieczna. Nie obyło się jednak bez ran: ponad połowa wycieczki została pocięta przez osy, rekordzista zaliczył około 12 użądleń! Jednak skąd ten atak? Najbardziej prawdopodobna hipoteza jest taka: ponieważ ścieżka od dłuższego czasu nie była uczęszczana przez turystów – osy na jej środku wybudowały podziemne gniazdo, niewidoczne z zewnątrz, które zostało przypadkowo zniszczone przez czoło grupy; zanim osy wyleciały wściekłe ze swojego gniazda – w rejonie rażenia znaleźli się idący na końcu i to oni byli najbardziej poszkodowani. A osoby idące na przedzie nie zaliczyły ani jednego użądlenia. Bo jak się człowiek nie śpieszy, to się osa cieszy.

Poza owadoznawczymi wycieczkami – odwiedzaliśmy również inne miejsca. Takim miejscem wartym szczególnej uwagi była parowozownia w Wolsztynie, dokąd mieliśmy okazję dojechać ze Zbąszynia pociągiem ciągniętym przez słynny parowóz z 1936 roku, nazwany «Piękną Heleną». Po parowozowni oprowadzał nas młody przewodnik, udzielając mniej lub bardziej konkretnych informacji na temat parowozów. W trakcie zwiedzania warsztatu doszło do interesującego sporu w temacie nazewnictwa lokalnego. Przewodnik użył słowa „skibka”, którego nie zrozumieliśmy. Po wyjaśnieniu – okazało się, że miał na myśli „kromkę” chleba. Po czym okazało się, że „kromką” nazywają tutaj „piętkę” chleba. Przewodnik z miną znawcy stwierdził, że jest to taka sama różnica jak między wychodzeniem „na dwór”, a wychodzeniem „na pole” (w domyśle wykazując wyższość skibki nad kromką, kromki nad piętką i dworu nad polem). Co głośno podsumował młody ministrant (Filip K.): Bo wy biedni jesteście! My mieszkamy na dworze, więc wychodzimy na pole, a wy na polu, więc wychodzicie na dwór! Nasz przewodnik po tym wywodzie rakiem wycofał się ze sporu (między nami mówiąc, był strasznie bufonowaty).

Po krótkim opisie przygód – warto wspomnieć o konkursie z wiadomości (z cennymi nagrodami), odbywającym się na zakończenie każdego wyjazdu wakacyjnego. Do udziału w konkursie przystąpiło 12 osób, czyli ponad połowa uczestników wyjazdu. Po I rundzie zostało 7 osób, po II rundzie zostało 5 osób i…. wszystkie 5 osób znalazło się na podium. Pierwsze miejsce zajęli Edgar Dziedzic i Mateusz Piątkowski, drugie miejsce zajął Maksymilian Sulima, a trzecie miejsce Filip Kamiński i (ku zaskoczeniu wszystkich) Rafał Krasicki. Zwycięzcom rozdano cenne nagrody rzeczowe, oraz ufundowano posiłek w McDonaldzie. Po konkursie wręczono również nagrodę specjalną – berło toaletowe – dla najbardziej „upierdliwego” uczestnika wyjazdu. Którą otrzymał… Dalszego ciągu zdradzić nie mogę, chociaż i miejsce na to i czas, a wielka szkoda, że mi nie wolno, bo ubawiłoby to was.

Tradycyjnie uczestnicy na zakończenie wyjazdu siedli do ankiet i wyrażali własne opinie. Pytania jak zawsze: co się najbardziej podobało?, co się najbardziej nie podobało? i gdzie za rok? Uczestnikom wyjazdu najbardziej podobały się jeziora, parowozownia w Wolsztynie i wspólne ogniska; najbardziej nie podobały się pająki w pokojach, osy na wycieczce i trasy piesze; za rok większość osób chciałaby się wybrać w Góry Stołowe, do Trzciela, albo nad morze. Wiele osób pojechałoby wszędzie, jednak albo z kimś, albo bez kogoś.

Zanim przejdę do oceny wyjazdu – muszę jeszcze wspomnieć o ostatniej przygodzie, jaka nas spotkała w środę 20 lipca, w drodze do Krakowa. Około godziny 19.00, będąc jakieś 100 kilometrów od domu, na autostradzie A4 musieliśmy się zatrzymać na moment na parkingu dla TIRów, z powodów powiedzmy technicznych. Postój trwał zaledwie chwilę, bo do 10 minut maksymalnie. Po czym odjechaliśmy. Wydawałoby się, że wszystko jest w najlepszym porządku, tymczasem po przejechaniu 100 metrów padło pytanie: Gdzie jest Filip? (ten sam Filip K.). Okazało się, że jeden z uczestników pozostał na parkingu. Trzeba było po niego wrócić, a na autostradzie nie jest to takie proste: nie da się przejechać na drugi pas, podjechać kawałek i wrócić z powrotem. Trzeba więc było zjechać z autostrady, podjechać wstecz bocznymi drogami i wyjechać na nią z powrotem. Ten manewr zajął nam jakieś pół godziny. Na szczęście Filip bardziej był rozbawiony całą sytuacją, aniżeli przestraszony. Po przyjęciu Filipa na pokład autobusu, jeszcze tylko raz gubiąc nieco drogę – szczęśliwie wróciliśmy do Krakowa po godzinie 21.00.

Uczestnicy wyjazd oceniają dosyć dobrze, a niektórzy wręcz wróciliby tam jeszcze raz – i to pomimo os, pająków i tras pieszych! Nawet jeszcze w tym roku! Natomiast kadra – wraz z ks. Bogdanem – wyrażała umiarkowane zadowolenie z wyjazdu: wszak były plusy ujemne, ale i dodatnie…

Przyjęło się, że sprawozdawca musi w trakcie całej relacji zachować obiektywizm, a jedynie na końcu może przedstawić swoją subiektywną opinię co do relacjonowanego wydarzenia. Jak więc oceniam ten wyjazd? Jaka jest moja ocena? Powiem wprost: wyjazd kompletnie mi się nie spodobał (!). Czego nie ukrywam. Może to dla mnie pechowe miejsce, ponieważ żaden wyjazd do Trzciela – ani 9 lat temu, ani 6 lat temu, ani obecny – nie zdobył mojego uznania. Tym bardziej dziwi mnie u innych chęć powracania do tego miejsca. A może ja się po prostu nie znam na tym, co dobre?

[Jan Kazimierz Godek]